“(…) Myślę, że na ogół dzieci nie wiedzą zbyt dużo o swoich dziadkach. W ich magicznym świecie żyje zbyt wiele postaci aby dało się w nim wykroić wolną przestrzeń dla przeraźliwie nudnych istot z krwi i kości (…)”*
Od czasu do czasu muszę przeczytać jakąś książkę, która dzieje się w Afryce. Odczuwam wewnętrzną potrzebę przeniesienia się na Czarny Kontynent, żeby chociaż za pośrednictwem słów, liznąć nieco słonecznych promieni, poczuć na twarzy ruchy gorącego powietrza. I niekoniecznie musi to być świat skradziony z kard filmu “Pożegnanie z Afryką”, ale przyznam bez bicia że jest to moja ulubiona wersja. Mało to poprawne politycznie, że wolę ten kraj oczami podbijających go narodów, ale Afryka plantacji, safari z okien samolotu Denysa, ma w sobie tyle czaru i magii, że nie mogę się od tej wizji uwolnić.
Najlepszym rozwiązaniem jest więc połączenie opowieści starych myśliwych, zakochanym w swym kraju białych plantatorów kawy, rdzennych mieszkańców oddanych swej kulturze i młodych współczesnych podróżników. Można jeszcze dodać wysublimowanego francuskiego arystokratę po siedemdziesiątce. Taką opowieścią jest właśnie “Władca równin” Javiera Janesa.
Głównym narratorem jest młody Curro Mencia, który w barwny i pozbawiony chronologii sposób, przedstawia czytelnikowi dzieje swojego rodu. Osią całej historii jest miłość jego babki i dziadka, Uke i Hamisha, która nigdy nie znalazła finału w małżeństwie. Uke pozostawiona w ciąży, buduje swoje życie wokół domu, w którym przeżyła piękne chwile, za to Hamish przepada bez śladu.Pojawia się na krótko, tuż po śmierci Uke, ale później znów znika z oczu zdumionej rodzinie. W obliczu zmian w życiu prywatnym Curro postanawia odnaleźć dziadka oraz rozwikłać tajemnicę jego pobytu i zdolność do ulatniania się. Pierwsza część książki, prowadzi nas przez dawne dzieje rodziny, krótki związek Uke i Hamisha, losy ich przyjaciół, domu Lux Domina, oraz Europę z czasów drugiej wojny. Druga część jest już opowieścią Curro o samym poszukiwaniu dziadka, którego ślady prowadzą właśnie do Afryki.
Powieść niesamowicie mi się podobała. Z kilku powodów. Po pierwsze mam słabość do rodzinnych sag, o czym powszechnie wiadomo. Po drugie, bardzo podobało mi się wtrącenie szeregu innych opowieści w tą jedną, przewodnią. Praktycznie każda postać drugoplanowa, która się pojawi, ma szansę chociaż na chwilę stać się tą pierwszoplanową i opowiedzieć chociaż ułamek swego życia. Poznajemy więc w ten sposób barwne historie prostytutki Makeny, aktora Tony’ego, malarza Iana, żydowskiej rodziny Molnar i wiele, wiele innych. Te opowieści tworzą genialną atmosferę “Władcy równin”. Pozwoliły mi po raz kolejny dojść do wniosku że każdy człowiek spotykany na naszej drodze, chowa w zanadrzu ciekawą historię. I że takie spotkania, zawsze mają jakiś sens, a ich większość wcale nie jest dziełem przypadku, tylko prowadzi nas dokładnie tam gdzie mamy dojść. Trzeci powód natomiast, który sprawił, że z chęcią umieszczę “Władcę równin” na tej samej ukochanej półce co “Opętanie”, czy “Lustrzane Odbicia”, to niezwykle interesujący język, jakim jest napisana. Aż ciężko uwierzyć, że jest to debiut literacki autora. Co prawda, niektóre zdania, zajmujące pół strony, musiałam odczytywać kilka razy, by w pełni zrozumieć ich sens i docenić kunszt w jaki opisywały daną sytuację. Niektóre natomiast mnie bawiły i nawet wprawiały w zażenowanie. Natomiast znaczna część powieści jest napisana tak, że można tylko pozazdrościć autorowi umiejętności.
Afryka w tej powieści jest krajem wielu obliczy. praktycznie, każda osoba która się z nią spotyka, ma swoją własną afrykańską rzeczywistość. Curro odkrywa kraj dla czytelnika w taki sam sposób jakbyśmy sami go odkrywali czyli poprzez hollywoodzkie obrazy czy podróżnicze powieści. Zetknięcia wyobrażenia o Afryce i samej Afryki wypada oczywiście na nie korzyść tej drugiej. jednakże Curro jako dziennikarz w iście reporterski sposób przekazuj swoje odczucia z tym związane. Nie ocenia, nie tęskni z nostalgią do “dawnej Afryki”, bo nigdy w niej nie był. Natomiast często podkreśla, że to co przedstawiają filmy, czy powieści, nijak ma się do rzeczywistości. Bardzo podobała mi się scena w której nasi towarzysze poszukiwań, docierają do pewnego baru w Kenii, bardzo niegdyś popularnego wśród podróżników czy artystów. Siadywał w nim oczywista Hemingway, czy inne osobistości. Curro jest bardzo zawiedziony i samym barem i brakiem tej osławionej atmosfery. Pomyślałam w sobie wtedy, że to nie miejsca tworzą klimat, ale osoby które w tym miejscu przebywają. To oczywiste, że nigdy już nie da się odtworzyć atmosfery kultowych miejsc, bo zabrakło ich duszy, czyli ludzi, którzy swym sposobem bycia, myślenia, zachowania dawały ów klimat. Na darmo szukać Paryża zza czasów Rimbaud’a, bo bez niego to miasto nigdy nie będzie już tak samo magiczne. To tylko zlepek budynków i ulic. Tak samo jest z Afryką Hemingwaya czy Blixenów. Okrutne są książki, gdy ich magię trzeba zmierzyć z rzeczywistością. Jedynym rozwiązaniem jest otoczenie się ludźmi, którzy myślą podobnie i z nimi na nowo ulepić atmosferę owych miejsc. Tak zrobił Curro i jego Afryka jest już zupełnie inna w momencie gdy powieść się zaczyna i gdy się kończy.
Jeśli więc jeszcze nie mieliście przyjemności zapoznać się z “Władcą równin”, polecam po trzykroć. Być może ciężko jest się przebić się przez kilka pierwszych stron (nie należy się zbytnio sugerować historią ze strusiem) ale później poczułam się całkowicie pochłonięta, językiem, fabułą, ludźmi (ach ten Delsey) i Afryką. Powieść stawiam bardzo wysoko w moich rankingach i płaczę kończąc, bo obawiam się że długie mnie czeka czekanie za kolejną tak pozytywnie wpływającą na mój umysł i poczucie piękna. Po takich powieściach zawsze czuję się lepsza, a słowa jakoś łatwiej wychodzą spod klawiatury.
Komentarze - masz coś do napisania? Zostaw proszę informacje.